Ks. Paweł Borowski: – Jest Ksiądz na misjach w Zambii prawie 25 lat. Jak zrodziło się Księdza powołanie?
Ks. Wojciech Łapczyński: – Moje powołanie misyjne zrodziło się już w szkole średniej. Mój katecheta ks. Jan Jakubiak wysłał mnie na rekolekcje misyjne do werbistów. Później byłem jeszcze 2 razy na takich rekolekcjach przed ukończeniem liceum i chciałem wstąpić do werbistów. Miałem jednak poważny problem ze wzrokiem i szkolny lekarz mi nie pozwolił. Stwierdził, że na misje mogę także pojechać, będąc księdzem diecezjalnym, a przez czas studiów i formacji w seminarium może wzrok mi się poprawi, a przynajmniej nie pogorszy. W przeciwnym wypadku mógłbym go stracić zupełnie.
Z taką myślą wstąpiłem do seminarium w Pelplinie: kończę studia i jadę na misje. Przed diakonatem wyraziłem swoją chęć wyjazdu na misje biskupowi. Potem powtórzyłem to przed święceniami kapłańskimi. W pierwszym roku kapłaństwa, kiedy do diecezji zaczęli zjeżdżać księża z pracy misyjnej do Polski, biskup prosił, żeby zgłaszali się kapłani chętni do pracy na misjach, więc zgłosiłem się. Wtedy biskup powiedział, że może bym trochę w kraju popracował, posmakował, czym jest kapłaństwo. A ja na to, że może lepiej będzie, jak mnie Ksiądz Biskup puści na misje od razu, zanim nasiąknę zwyczajami polskimi.
– Dlaczego Zambia?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
– To nie był mój wybór. Chciałem jechać gdziekolwiek i biskup posłał mnie właśnie do Zambii. Dziś dziękuję mu za ten wybór.
– Początki zapewne nie były łatwe.
– Początki często bywają trudne. Kiedy przyjechałem do Zambii, to przez pierwsze 8 czy 9 miesięcy musiałem nauczyć się języka i zapoznać z duszpasterstwem, lokalnymi zwyczajami. Wszystko to po to, żeby na początku chociaż w minimalnym stopniu móc się porozumieć w języku, w którym ludzie rozmawiają ze sobą. I dla nich w tym języku też odprawić Mszę św.
– Jak ten język się nazywa?
– Na początku uczyłem się języka cinyanja, teraz pracuję na terenie, gdzie głównym językiem jest cibemba.
– Dużo jest dialektów w Zambii?
– W Zambii są 72 języki, nie dialekty, tylko języki. Na terenie mojej parafii mieszkają ludzie posługujący się aż 18 językami, ale najważniejsze są 4 języki. Często porozumiewam się za pomocą tłumacza, którym jest katechista. Czasem potrzebujemy kilku tłumaczy podczas jednej rozmowy.
– Skoro ludzie mówią w tylu językach, to z pewnością niejednokrotnie dochodzi do zabawnych sytuacji.
Reklama
– Śmieszne sytuacje językowe oczywiście się zdarzają. Często to samo słowo potrafi znaczyć różne rzeczy w różnych językach. Są też słowa bardzo podobne do siebie i początkujący misjonarz może je pomylić. W języku cibemba słowo „Imfumu” jest podobne do „imfubu”. Jedna literka zmienia wszystko: „Imfumu ibe nenu” znaczy: „Pan z wami”, a „imfubu ibe nenu” – „hipopotam z wami” (śmiech). Jeśli tak zacznie się Msza św., to ludzie śmieją się czasem do końca Liturgii. Kolega został posłany przez biskupa do nowej parafii, gdzie mówiono w innym języku. Po jakimś czasie powiedział pierwsze kazanie w ich języku i mówi, że biskup go posłał, by ich miłować tak, jak Pan Jezus miłuje ludzi. Ku jego zaskoczeniu ludzie zaczęli wychodzić z kościoła. Okazało się, że mówiąc o miłości, używał słowa, które w jego poprzednim języku rzeczywiście oznaczało miłość, ale w nowym języku znaczyło wykastrować. A więc mówił do swoich wiernych: „Biskup przysłał mnie do was, abym wszystkich was wykastrował, bo Pan Jezus kastrował ludzi” i tak powtarzał (śmiech). Nic dziwnego, że z przerażeniem uciekali z kościoła.
– Praca misjonarza to nieustanne uczenie się.
– Tak. Nie znam dobrze języka cibemba. Znam go do odprawiania Mszy św., ale kazania mówię po angielsku, a katechista tłumaczy. W każdej wiosce na inny język.
– Dużo katechistów jest w parafii?
– Katechistę mam jednego, ale w każdej filii jest ok. 6 wolontariuszy, którzy są animatorami modlitwy, prowadzą niedzielną Liturgię Słowa i przygotowują wiernych do sakramentów.
– Ile takich filii jest na terenie parafii?
– Obecnie pracuję w miejscowości Mondake, w parafii pw. św. Jana Marii Vianneya. Mam centralną misję oraz 8 filii dojazdowych. Z misji centralnej do najdalszej filii podczas pory deszczowej mam 48 km (w czasie pory suchej – tylko 30 km), aczkolwiek to nie jest najdłuższy czasowo przejazd, bo tam jest dosyć dobra droga. Do jednej z filii leżącej bliżej jedzie się dłużej, a podczas pory deszczowej wyprawa podzielona jest na etapy: samochód, przeprawa przez rzekę i pieszo. Nie wszędzie da się dojechać samochodem. Na terenie mojej parafii mieszka ok. 30 tys. ludzi, z których ok. 3 tys. osób to katolicy, a więc moi parafianie.
– Oprócz katolików na terenie parafii są chrześcijanie innych wyznań oraz ludzie wyznający wierzenia pogańskie. Jak wyglądają relacje z tymi wspólnotami? Czy zauważa się stosowanie praktyk pogańskich?
Reklama
– Współpraca ze wspólnotami chrześcijańskimi układa się bardzo dobrze. Pomagamy sobie. Razem uczestniczymy w ważnych wydarzeniach poszczególnych wspólnot i pogrzebach. W jednej wiosce mieszkają ludzie z kilkunastu wyznań chrześcijańskich, więc współpraca jest konieczna. Jeśli chodzi o pogańskie wierzenia, to – według statystyk – na terenie parafii stanowią one ok. 10% wszystkich mieszkańców. Jednak doświadczenie pokazuje, że w każdym człowieku te starodawne tradycje jeszcze żyją. Takim przykładem może być pogrzeb. Kiedyś wracamy z cmentarza i widzę, jak kilka osób idzie i zrywa trawę przy cmentarzu i tą trawą biją się po plecach. Potem pytam katechistę, co to za dziwny obrzęd biczowania się. Okazało się, że oni w ten sposób odganiają duchy, żeby żaden duch nie przyczepił się do nich, nie wskoczył na plecy i nie poszedł z nimi do domu, bo wówczas ktoś w tej rodzinie może umrzeć. Często także na pogrzebach każdemu uczestnikowi wręczają patyki, które potem zbierają, by wiedzieć ile osób było na pogrzebie. Zebrane patyki rzucają na ciało bądź trumnę zmarłego po złożeniu do grobu, bo wierzą, że, jak czyjś patyk nie spadnie do grobu, może stać się jakieś nieszczęście. Te praktyki są, niestety, obecne w ich życiu i trudno jest wytłumaczyć im, że to zabobony. Warto zauważyć, że także w Polsce ludzie, którzy, uważają się za katolików, potrafią, idąc na Msze św., złapać się za guzik, widząc kominiarza czy splunąć przez lewe ramię, widząc czarnego kota.
– Co Księdza zaskoczyło w przeżywaniu Liturgii w Zambii?
– Zaskoczeniem było to, że ludzie w czasie Mszy św. bez organisty, bez organów całą Mszę św. śpiewają i dużo tańczą. To było ogromne zaskoczenie dla mnie i dopiero teraz po wielu latach związku z Zambią widzę, że w Polsce troszkę inaczej przeżywamy nasze osobiste spotkanie z Bogiem. Dla nas ważnym elementem jest cisza, trwanie na klęczkach przed tabernakulum, dla nich modlitwa, w której brakuje ruchu, tańca, śpiewu i walenia w bębny, jest niepełna. Uroczystości czy święta kościelne nie mogą być pozbawione elementu tańca. Procesji na wejście, procesji z darami towarzyszy taniec. Podczas uroczystych Liturgii dziewczęta w białych welonach tzw. stella tańczą podczas aktu pokuty, śpiewania hymnu „Chwała na wysokości Bogu” i na dziękczynienie po Komunii św. Taniec jest wyrazem największej radości i czci oddawanej Bogu. Każda niedzielna Msza św. kończy się wspólnym posiłkiem księdza z członkami rady kościelnej. Nie wypuszczą księdza z filii, dopóki on i jego towarzysze (katechista, goście) nie zostaną nakarmieni.
– Są więc bardzo gościnni. Jak wygląda ta gościnność?
Reklama
– Są bardzo gościnni i to w każdym momencie życia się objawia. Przy okazji narodzin dziecka, ślubu świętuje cała wioska. Jak jest pogrzeb, to gościna może trwać nawet kilka tygodni, dopóki ostatni goście nie wrócą do domów. Przygotowują w beczkach mkoyo (napój) i „piwo” z mąki kukurydzianej, które są elementem jednoczącym podczas świętowania. Nie używają talerzy i sztućców. Wszyscy jedzą rękami z jednej miski. Wiedzą, oczywiście, że biali jedzą z talerzy, więc często jakaś miska czy talerz znajdzie się dla księdza (śmiech). Ale gdyby podczas uroczystości znalazł się jakiś król szczepu, to on też dostanie naczynie.
– Jak jesteśmy przy jedzeniu, to z pewnością Czytelnicy są ciekawi, jakie przysmaki królują na zambijskich stołach?
– Ich jedzenie jest bardzo ubogie, bo wszystko zależy od tego, co w danym czasie rośnie na polu. Na pewno nie są to ludzie mięsożerni, ponieważ mięsa mają bardzo mało na talerzu w ciągu tygodnia. W niektórych domach mięso pojawia się na stole raz na miesiąc. Jedzą dużo warzyw: chińska kapusta, dynia, okra, bakłażan czy pomidory. Zazwyczaj tradycyjny posiłek składa się z nshimy (mąki kukurydzianej gotowanej na wodzie) plus dodatki: warzywo, a podczas większych uroczystości mięso (kurczaki lub kozy). Mieszkam koło sztucznego zbiornika wodnego, dlatego w mojej miejscowości jadamy także suszone ryby. Raz w roku po zbiorach kukurydzy zajadają się specyficznym przysmakiem – mysz polna grillowana albo gotowana. Są jeszcze inne przysmaki, ale czasem lepiej nie pytać, co się je (śmiech).
– Gdyby Ksiądz miał dokonać wyboru jeszcze raz, czy podjąłby taką samą decyzję? Co takiego jest w misjach, że warto poświęcić im życie?
– Och, to trudne pytanie. Na pewno podjąłbym taką samą decyzję i pojechałbym na misje. Kiedy pomyślę, że na skutek moich problemów ze słuchem będę musiał wracać to tak, jakby ktoś wyrządzał mi krzywdę. Co tam takiego jest, że mnie pociąga? Myślę, że ta prostota i wielka otwartość, życzliwość, której często brakuje w europejskiej codzienności. Im człowiek uboższy, biedniejszy, tym życzliwszy jest i coraz bardziej przyciąga. Sami nie mają wiele, ale zawsze służą pomocą, żyją problemami innych. To, czego my już w Europie, niestety, nie mamy. Poza tym wielka spontaniczność i radość w Liturgii. Chyba właśnie wszystkie te elementy połączone razem decydują o niezwykłym klimacie misji. Czasem nawet się zastanawiam, jak się odnajdę po powrocie. Całe moje kapłańskie życie spędziłem w Afryce. W końcu powołanie misyjne daje Pan Bóg, dlatego trudno uchwycić, co mnie tam trzyma. Bóg i Jego miłość, którą chcę się dzielić z innymi.