Dobrze napisana powieść miewa fabułę ułożoną w ten sposób, że zaczyna się od jakiegoś drobnego wydarzenia, ot, wyszedł emeryt z pieskiem na spacer i zatrzymał się, żeby sąsiadowi powiedzieć „Dobry wieczór”. I z takiego wydarzenia wyrasta nagle kilka krzyżujących się wątków, mało tego: ma ono znaczenie na kilku odkrywanych kolejno planach, jest drugie i trzecie dno, słowem: kosmiczna intryga. Kto lubi powieści, zrozumie; kto nie lubi, niech teraz dopiero zacznie słuchać. Bo mniej więcej tak samo dzieje się, kiedy rozważamy Wcielenie Chrystusa. Zaczyna się bardzo prosto i zwyczajnie od danych historycznych: ot, narodziny jednego dziecka, ot, śmierć jednego skazańca. A kończy się - nie, właściwie nie kończy się wcale i nie skończy się nigdy. I wszyscy w tym jesteśmy. Ten biedny emeryt sam nie wie, w co się wplątał.