Próba skomentowania burzy wokół wystawienia „Klątwy” w Teatrze Powszechnym na łamach tygodnika katolickiego może wprawić autora w zakłopotanie. Trudno bowiem wymieniać nazwisko reżysera skandalisty, by nie robić mu darmowej reklamy, a jeszcze trudniej opowiedzieć, co działo się na scenie. Epatowanie szczegółami byłoby po prostu gorszące. W mediach pojawiło się wystarczająco dużo informacji, by wyrobić sobie zdanie na temat profanacji. Czy jednak scena jest miejscem przeznaczonym do uprawiania tego typu procederu? Nawet gdyby się zgodzić z dyskusyjną tezą, że scena może służyć tzw. sztuce eksperymentalnej, to profanacja polega na deptaniu czyjejś świętości. Oczywiście, pojęcie świętości nie musi być uznawane przez całą ludzkość, ale kalanie osób, symboli czy pojęć, które dla jakiejś grupy ludzi stanowią świętość – powinno być traktowane jak zwyczajne barbarzyństwo. W dalekiej przeszłości w taki właśnie sposób barbarzyńcy próbowali upokorzyć mieszkańców podbitych terenów – niszczyli ich świątynie.
Paradoksalnie w całej sprawie nie chodzi o jakiś spór między sferami sacrum i profanum. Nie uczucia religijne są tu jedynym czy może nawet najważniejszym odniesieniem. Tutaj chodzi o godność człowieka. Dlatego prawem chronione są nie tylko symbole religijne, ale także inne świętości, takie jak flaga narodowa, godło, także głowa państwa.
Abstrahując od aksjologicznej dyskusji, pozostaje jeszcze kwestia smaku. Nie trzeba być teatrologiem, by wyczyny artystów Teatru Powszechnego potraktować jako tani chwyt marketingowy. W sztuce naprawdę nie może chodzić o przełamywanie kolejnych granic tabu. Gdyby tak było, każdy zasługiwałby na miano artysty.
Pomóż w rozwoju naszego portalu