Ze Stambułu lecimy na południe. Pod nami chmury o konsystencji gęstego tureckiego jogurtu. Po godzinie lotu samolot Turkish Airlines przebija chmury. Znajdujemy się nad zachodnią Anatolią, czyli starożytną Licją, i zbliżamy się do jej dawnej stolicy – Antalyi. W dole pola są jakby przesłonięte mgłą. Dopiero kiedy jedziemy do hotelu, zauważamy, że to nie mgła, tylko połacie folii, pod którą hoduje się warzywa i owoce. Przewodnik wyjaśnia, że Turcja rozwija swoje szklarniowe ogrodnictwo szczególnie na południu kraju, ponieważ sprzyja temu łagodny klimat. Turcy mają ambicję, by pod względem szklarniowych upraw wyprzedzić Hiszpanię, która jak na razie zajmuje trzecie miejsce w świecie.
Perła Anatolii
Reklama
Hotel, w którym się kwaterujemy, leży na obszarze starego miasta Antalyi – Kaleiçi. Wchodzimy do niego przez bramę Hadriana, zbudowaną na cześć cesarza, który odwiedził to miasto w 130 r. po Chrystusie. Niesamowite wrażenie robią głębokie koleiny w kamiennej drodze. Wyżłobiły je miliony wozów wjeżdżających do miasta i wyjeżdżających z niego. Współcześnie jedynym dopuszczalnym środkiem lokomocji wewnątrz zabytkowego obszaru są własne nogi i taksówki, jednak „grzechem” byłoby zwiedzać starówkę zza szyb samochodu. Per pedes (pieszo) wędrujemy wąskimi uliczkami i podziwiamy odnowione osmańskie domy z XVIII i XIX wieku. Nawet grudniową porą Antalya przyciąga sporo turystów. Można sobie tylko wyobrazić tłumy zwiedzających, którzy letnią porą zapełniają miejscowe hotele, restauracje, bary i kafejki. Gdy idziemy w stronę morza, mijamy były chrześcijański kościół, a dalej widzimy okrągłą wieżę Hidirlik, która stanowiła część murów obronnych. Docieramy do tarasów widokowych. Przed nami w dole rozciąga się port, na którego nabrzeżu opalają się ludzie. Gdy patrzymy przed siebie, widzimy przeciwległy brzeg portowej zatoki, gdzie na wysokich i stromych klifach jaśnieją w słońcu apartamentowce i wielopiętrowe hotele. Czy ich nowoczesność może się równać atrakcyjności Kaleiçi?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Hotel, w którym jesteśmy zakwaterowani, zapewnia swoim gościom dodatkową atrakcję. Gdy schodzi się do jego podziemi, obcuje się z odkrytymi i pięknie wyeksponowanymi pozostałościami dawnych budowli. To nam uzmysławia, że całe miasto wyrosło na antycznych fundamentach. Znakomicie przygotowana odkrywka daje wgląd w historię miejsca. I pomyśleć, że nocujemy tam, gdzie kiedyś były domostwa Bizantyńczyków, Rzymian, Greków, Licyjczyków, a może jeszcze starszych pokoleń.
Tutaj głosił Dobrą Nowinę
Z Antalyi udajemy się do Demre. Większość 140-kilometrowej wijącej się drogi biegnie wzdłuż równie krętej linii brzegowej Morza Śródziemnego. W pewnym momencie skręcamy w górzysty teren. Po prawej stronie widzimy nagie skały, które nie wszędzie są osłonięte siatką zabezpieczającą. Ale droga nadal imponuje szerokością i solidnością. Wreszcie docieramy do Demre, niewielkiego miasteczka zbudowanego obok ruin starożytnej Myry. W czasach antycznych było tu miejsce kultu greckiej bogini Artemidy. Teraz główną atrakcją jest kościół św. Mikołaja. Patron świątyni to ten sam, którego infantylna wersja – pana w czerwonym kubraku – 6 grudnia przynosi dzieciom prezenty. Mamy okazję, by w tym dniu, we wspomnienie świętego, uczestniczyć w nabożeństwie ku jego czci. Płacimy za bilet, przechodzimy przez osobistą kontrolę i schodzimy w dół na teren kościoła.
Reklama
W prezbiterium świątyni ubrani w szaty liturgiczne duchowni prawosławni przewodniczą nabożeństwu, a główną nawę wypełnia gromada rozmodlonych osób. Większość trzyma w dłoniach zapalone świece. Wśród nich przemykają zwykli turyści, którzy fotografują i z ciekawością dziecka zaglądają w każdy kąt obiektu. W prawej nawie, patrząc w kierunku absydy, widzimy sarkofag z rzeźbionym wiekiem. Jest to pusty grobowiec św. Mikołaja, biskupa Myry, urzędującego w pierwszej połowie IV wieku. Jego szczątki w 1087 r. wykradli włoscy kupcy i przewieźli do Bari.
Przy sarkofagu, do którego nie dociera dzienne światło, wiele osób zatrzymuje się na modlitwie. Blask świec w pielgrzymich dłoniach sprawia wrażenie, jakbyśmy się cofnęli do IV wieku i uczestniczyli we Mszy św. pod przewodnictwem świętego biskupa. Iluzję tę burzy kolejna fala zwiedzających. Wychodzimy jednak urzeczeni pięknem miejsca i przejmującym śpiewem zgromadzonych czcicieli św. Mikołaja.
Druga atrakcja Myry
Po pokonaniu 2,5 km drogi autokarem docieramy do pozostałych ruin Myry. Uderza nas widok skalnych mieszkań z V-IV wieku przed Chrystusem, które okazują się grobowcami, świadczącymi o tym, jak oryginalna była kultura Licyjczyków. Podobno wierzyli w to, że dusze są przenoszone do krainy zmarłych przez uskrzydlone stworzenia, dlatego umieszczali grobowce wysoko w górach. W cieniu skalistej nekropolii rozciąga się dobrze zachowany i pieczołowicie odnawiany teatr z czasów rzymskich. Wspinając się z poziomu orchestry na koronę budowli, możemy zauważyć, jak jest ogromna. Płaskorzeźby przedstawiające aktorskie maski można natomiast wygodnie oglądać przy wejściu do przybytku Melpomeny.
Niestety, mamy mało czasu, by dłużej kontemplować przeszłość tego miejsca. Czeka nas bowiem jeszcze droga do miasta urodzin św. Mikołaja.
Kiedyś port
Reklama
Po 2 godzinach docieramy do Patary. Przy wejściu na teren dobrze odrestaurowanych ruin usytuowano makietę, która odtwarza widok starożytnej Patary. Okazuje się, że w tamtych czasach było to miasto portowe. Rozglądamy się zatem po okolicy, ale nie dostrzegamy nawet fragmentu morza. Miejsce urodzin św. Mikołaja i postoju św. Pawła w drodze na zachód w miarę upływu czasu stało się krainą mokradeł i zarośniętych trzciną niewielkich jezior. Idąc w głąb miasta, wchodzimy na główną ulicę okoloną kolumnami. Po chwili musimy zawrócić, ponieważ kamienny trakt znika pod wodą. Dobrze zachowanymi budowlami są amfiteatr, a także starannie odnowiony budynek parlamentu. Wzrok przykuwa model trzcinowej łodzi, która w ówczesnych czasach zapewne stanowiła miejscowy środek komunikacji. Godne uwagi są też termy zbudowane przez Wespazjana. Świadczy o tym dobrze zachowana inskrypcja.
Niestety, i to miejsce musimy opuścić szybciej, niż byśmy chcieli. Czy ten niedosyt sprawi, że jeszcze kiedyś tu wrócimy? Droga powrotna wiedzie obok łuku triumfalnego Mettiusa Modestusa, zarządcy Licji z 100 r. po Chrystusie.
Umiłowanie wolności
Największą rzeką południowo-zachodniej Anatolii jest Ksantos. Jej ujście znajduje się w rejonie znanej nam już Patary. Obecnie tereny te słyną z najpiękniejszych plaż, które można spotkać na Riwierze Tureckiej. Gdy płynie się w górę rzeki Ksantos, można dotrzeć do kolejnego antycznego miasta o tej samej nazwie. Historia twierdzy Ksantos jest uosobieniem męstwa i umiłowania wolności Licyjczyków, którzy starali się w ciągu dziejów zachować neutralność, jednocześnie broniąc swojej niepodległości. Nawet bezwzględne Cesarstwo Rzymskie uszanowało ambicje Licyjczyków i Licja jako prowincja imperium zachowała pewną niezależność.
Symptomatyczne było zachowanie Licyjczyków w czasie perskiego najazdu. Około 540 r. przed Chrystusem Persowie najechali ich krainę i próbowali zdobyć miasto Ksantos. Kilka tysięcy mieszkańców stawiło opór znacznie liczniejszemu wrogowi. Kiedy okazało się, że nie zdołają utrzymać miasta, mężczyźni zabili swoje żony i dzieci, podpalili siedziby, a sami podjęli walkę aż do końca. Zapewne sława nieustraszonych obrońców sprawiła, że Grecy nigdy nie nazwali Licyjczyków barbarzyńcami.
Przez wieki kraina zachowywała swoją odrębność. W 141 i 240 r. po Chrystusie Licję nawiedziły potężne trzęsienia ziemi, po których jej miasta nie były w stanie się podnieść. Ale elementy licyjskiej tożsamości trwały jeszcze w XIX wieku. Tuż po zakończeniu I wojny światowej jednak wraz z wysiedlonymi Grekami odeszły definitywnie w przeszłość.
Wędrujemy po ruinach Ksantos w towarzystwie przewodnika, który opowiada historię miejsca, wskazując m.in. na kolumnę z najdłuższym tekstem zachowanym w języku licyjskim, wystawioną z okazji zwycięstwa nad Ateńczykami. I tutaj też odnajdujemy ruiny chrześcijańskiej świątyni. Kiedy odjeżdżamy, zachodzące słońce ostatnimi promieniami muska świątynne fundamenty.