Nasz pan kościelny jest równocześnie grabarzem. Traktuje obie te funkcje z należytą godnością, jak misję i posłannictwo, a nie tylko zawód, i wymaga od innych powagi i podobnego podejścia w kontaktach z jego osobą. Kiedy rodzina przychodzi, jak to się tu mówi, załatwić bądź uzgodnić pogrzeb, bez niego się nie obędzie. Celebruje wtedy swoją rolę dużo bardziej niż proboszcz. Nie widzi w tym też nic niestosownego. Wyjaśnia mi szczerze i z prostotą: – To ja będę dzwonił na skonanie, ja kopię grób i ja go zasypuję, formuję kopiec. A potem jeszcze doglądam, darniuję i jakby kiedyś pomnik chcieli, to też ze mną mają do czynienia. Nie tak? Że już nie wspomnę o kościele. Kto ustawia katafalk? Obsługuje w całości, dzwoni? No. To kto tu jest najważniejszy?
Ma też zwyczaj reklamować cmentarz i swoje usługi, podkreślając urok i położenie nekropolii: – U nas cmentarz na górce, suchy, nigdy żadna woda nie podejdzie, sam żółciuchny piaseczek. Sosna, świerk, cyprys tu dookoła. A wiecie, jakie to zdrowe?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Patrzą zwykle zdumieni, ale nikt nie ośmiela się kwestionować przy nim walorów tego miejsca. Muszą wysłuchać najpierw tego wszystkiego, zanim przystąpią do wyboru miejsca, sąsiedztwa i szczegółowych pomiarów. Nie wszystkie miejsca są jednakowe, o nie. Zachodzą tu spore różnice. Tu jest miejsce na historię, którą ich obficie darzy. – Nawet proboszcz wam nie powie, gdzie kto przedtem leżał, jak to wszystko dawniej wyglądało i czyja która strona cmentarza. Beze mnie to by tu był całkowity bałagan – dodaje skromnie.
Reklama
Zwykle patrzą z podziwem, kiwają głowami z uznaniem. Trzeba przyznać, że potrafi wzbudzić szacunek i zainteresowanie. Dopiero tak zmiękczonym proponuje miejsce według swojego klucza. I tu zwykle kończy się spolegliwość i sympatia, a zaczynają kłótnie. Bo każdy ma własne preferencje, bliskość rodzinnych grobów i tym podobne. On zaś wymarzył sobie zgoła inny porządek, a mając się za gospodarza tego miejsca, próbuje go narzucić każdemu. Niestety, nie ma aż takiego posłuchu i władzy, jak mu się wydaje, i po awanturach musi ustąpić. Boleje potem nad tym utraconym szacunkiem i naruszonym porządkiem, ale kopie według ustaleń, choć bez entuzjazmu. Chyba też mniej starannie, bo potrafi, jak chce, zrobić z grobu dzieło sztuki, tak się przechwala. Na tych zaś, którzy się sprzeciwią jego woli, mści się po cichu. Te groby są mniej staranne, chyba trochę krótsze niż zwykle, jakby węższe i płytsze nawet. Dopełnia wprawdzie wszystkich swoich obowiązków, to oczywiste, ale spojrzenie, postawa, ruchy demonstrują wprost stan oburzenia. – Muszę im dać odczuć, że mnie zawiedli. Po prostu głupio zrobili i muszą być tego świadomi. A to dopiero początek ich kłopotów – mówi mi na drugi dzień, choć obaj wiemy, że za kilka dni już nie będzie o tym pamiętał. I tak jest do następnego razu. Chciałby też narzucić swój porządek przy chrztach, ślubach i w ogóle całej liturgii. Co jakiś czas dochodzi do scysji z proboszczem, który podchodzi wyrozumiale do tych jego fanaberii, ale z upartym przekonaniem trzyma się raczej przepisów liturgicznych niż teorii kościelnego. I znowu następują dni ciche z demonstrowaną urazą i niezrozumieniem. Podobnie jest z kazaniami. Nie kwestionuje teologicznego przekazu, ale zawsze ma uwagi dotyczące stylu. – To nie tak powinno być. Ja to bym im powiedział. To się trzeba znać na ludziach. Co to takie jakieś. Tu trzeba konkretu, mocnego słowa.
Męczące są te jego nieustanne uwagi, ale rady nie ma. Postanawiam, że jak tylko nadarzy się okazja, damy mu możliwość publicznej prezentacji. Sposobność nadarza się wkrótce. Proboszcz obchodzi 25-lecie pobytu w parafii. Znakomita i długo wyczekiwana okazja. Główną mowę ma trzymać pan kościelny, no bo kto tu w parafii jest ważniejszy i bardziej zdatny? Z jednej strony pochlebia mu to i godzi się natychmiast, ale za parę dni przychodzi ze zmartwioną miną, że musi ustąpić innemu, bo sam się nie rozerwie, a tu trzeba będzie dopilnować tylu rzeczy. Oczywiście, nie przyjmujemy do wiadomości tych jego zastrzeżeń, co więcej, żeby nie uciekł w jakieś choroby czy wyjazdy, nastawiamy rodzinę i jeszcze dodatkowo program jest ogłoszony w kościele. Pan kościelny jest ugotowany. Miota się jeszcze przez kilka dni, próbuje w ten i dwa tysiące innych sposobów wyłgać się od tego zaszczytnego zadania, ale trafia na niewzruszony mur organizatorów, tzn. organisty, pań z rady i mnie. Potrafił nawet przekabacić proboszcza. – Dajcie mu spokój, on to może przypłacić zawałem. Zresztą, jak on to powie?
Reklama
Jesteśmy jednak nieugięci. Poza tym zmasowanym atakiem uderzamy też w jego ambicję. Widząc, że nic nie wskóra w ten sposób i że klamka zapadła, zmienia taktykę. Milknie, wycofuje się, nie zostaje już na pogaduszki, zaraz po skończonych czynnościach siada na rower i znika. Donoszą nam życzliwi, że zaangażował w pisanie przemówienia kilka osób. Chodzi po ogródku, gestykuluje i ćwiczy. Wobec nas ma minę tajemniczą, na pytania i zaczepki odpowiada wymijająco. – W swoim czasie się wyjaśni. Coście takie ciekawe. Niech każdy się martwi o swoje.
W każdym razie im bliżej samej uroczystości, tym robi się coraz bardziej nerwowy i niepewny. W sam dzień nie kryje już zdenerwowania i tremy, ale trzyma fason. Po Sumie w niedzielę odbywa się ta cała uroczystość. Proboszcz w pełnym kanonickim stroju z powagą zajmuje fotel, okala go wieniec ministrantów i asysty. Jest wzruszony obecnością tylu ludzi, gestami uznania i życzliwości. W końcu po śpiewach, wierszykach dzieci i innych czytanych czy wypowiadanych adresach przychodzi kolej na sprawozdanie z całego ćwierćwiecza, a o tych dokonaniach ma mówić pan kościelny. Zapowiadam go przez mikrofon, wszyscy wyciągają szyję w stronę zakrystii, a pana kościelnego ani widać, ani słychać.
– Idź po niego – teatralnym szeptem mówi proboszcz. – Stchórzył, cwaniak – dopowiada.
Reklama
Ponawiam zapowiedź przez mikrofon i idę do zakrystii. Pan kościelny w panice. Kartki się rozsypały, okulary zaginęły i w ogóle totalna niemożność. Organista moment oczekiwania przykrył litościwie jakąś przygrywką chorałową, żeby wstyd był mniejszy. Wreszcie się udaje, wszystko jest na swoim miejscu, kartki w ręku, okulary na nosie, chusteczka do ocierania potu, bo tego wystąpił nagle i niespodziewanie nadmiar niesamowity. Sytuacja się powtarza z mojego powitania w parafii. Tylko że teraz to on się zapiera o framugę drzwi, mówiąc, że jeszcze niegotowy, a ja napieram z całych sił na jego plecy. Organy cichną, pan kościelny przy mikrofonie podtrzymywany zdecydowaną ręką za plecy. Pierwsza próba wydobycia głosu nieudana, kartki w ręku popadają w coraz mocniejsze drżenie. Cisza w kościele jak makiem zasiał. Po trzeciej nieśmiałej próbie proboszcz nie wytrzymuje: – No mówże wreszcie, na miłość Boską! Do Nieszporów tu będziemy siedzieć.
Nie pomaga takie dictum. Uspokajam go, czytam mu do ucha początek mowy. Powtarza i po pierwszych zdaniach łapie własny rytm. Głos ma drżący, niepewny, ale jakoś sobie radzi. Nie ułatwia mu sprawy sam proboszcz, interweniując, gdy trafiają się jakieś nieścisłości. Na przykład kościelny czyta, że proboszcz zakupił piętnaście tysięcy cegły z myślą o przyszłej budowie. Proboszcz nagle wstaje i dopowiada: – Dwadzieścia – odwraca się do ludzi w kościele i powtarza: – Dwadzieścia tysięcy. Nie policzyłeś tej kupy za stodołą.
Wybija to zupełnie kościelnego z rytmu. Podnosi wzrok na proboszcza i teraz nie może odnaleźć się w tekście. Ręce drżą coraz bardziej, pot strugami spływa z czoła, a niecierpliwy proboszcz pogania: – No dalej, dalej.
Parę razy jeszcze zdarzają się te korekty zaniżonych ilości – pustaków, drutu zbrojeniowego, drewna budowlanego i jakichś tam jeszcze zakupów nieistotnych dla całości, a dla proboszcza niezmiernie ważnych. Wreszcie, po którejś interwencji, proboszcz sam wymienia te wszystkie swoje zakupy i zasługi, a do zdezorientowanego kościelnego mówi: – Sam koniec tylko przeczytaj.
Reklama
I tak się dzieje. Oddychamy z ulgą. Nie dokuczamy mu za bardzo, ale on sam próbuje się usprawiedliwić. Mówi, że coś mu się stało z okiem, drżało mu i skakało cały czas i to był prawdziwy powód, a poza tym proboszcz też się nie zachował odpowiednio. Organista mówi mi szeptem: – Musimy uważać teraz ze dwa tygodnie, bo się na pewno zemści.
Po paru dniach wszystko wraca do normy. Tak nam się przynajmniej wydaje. We środę, bodaj, odprawiamy pogrzeb. Wiadomo nam, że to jego konik i domena, więc się dostosowujemy. Zawsze to on, grabarz i kościelny w jednym, wskazuje miejsce wszystkim uczestnikom na cmentarzu, gdzie mają stać. Rozstawia wszystkich – i tych z wieńcami, i najbliższą rodzinę, i nas z organistą. Robi to z głową, choć i z niekonieczną ostentacją. Szanujemy to jednak i zajmujemy wskazane miejsce. Ma się już ku końcowi ceremonia pogrzebu, śpiewamy Salve Regina, gdy organista łapie mnie za kapę i ciągnie. Patrzę z niepokojem, co się dzieje. Otóż majestatycznie, najpierw powoli, a potem ze wzrastającą prędkością osuwamy się do grobu. Nie ma jak się już ratować.
– Podkopał skurczybyk – syczy mi do ucha organista.
Kończymy ostatni wers pieśni już z głębokiego grobu. Ludzie zdumieni, nie rozumieją, jak żeśmy się tam znaleźli. Kościelny z dyskretnym uśmieszkiem satysfakcji, źle maskowanym, mówi obojętnym tonem: – Wyłaźta, trumnę trzeba wpuszczać.
Łatwiej powiedzieć niż wykonać. Próbujemy się gramolić, a ten podrwiwa z nas i naszej nieudolności. – Ja to parę razy na dzień tam i powrotem, a wy co?
Ślemy mu nienawistne spojrzenia, ale milczymy, bo przecież powaga pogrzebu powstrzymuje nas od pyskówki. Ponaglony przez rodzinę wskakuje sam, wbija szpadel w bok grobu i po nim, jak po stopniu, udaje się nam wydostać. Jesteśmy uwalani ziemią i trochę źli, ale jednocześnie powstrzymujemy się od śmiechu. Trzeba jeszcze zaintonować kolejną pieśń, bo on musi teraz wyrzucić ten nadmiar ziemi, która się z nami zsunęła. Pracuje z pochyloną głową, ale drgające ramiona nie pozostawiają cienia wątpliwości. Ma satysfakcję. Oczywiście, wieczorem proboszcz mu gratuluje i częstuje nalewką. – Dobrze wam tak – mówi później. – Jego trzeba omijać, a nie iść na czołowe zderzenie.
