Żegnajcie
Józef Dzikowski: „Mieliśmy 20 min, aby zapakować się na wóz i tym wozem wyruszyliśmy w kierunku pińskiego dworca. Po drodze mijaliśmy furmanki tych, którzy zostali w nocy zerwani ze snu z nakazem
zsyłki. Szczególnie utkwiła mi w pamięci twarz mojej nauczycielki i jej dwóch córek. Wszystkich wagonów było 80, nasz miał numer 38. Bez końca doładowywano kobiety z dziećmi, zapełniały się dolne i górne
prycze. Wokół słyszało się tylko szloch, narzekania, modlitwy i przekleństwa. A ja nie mogłem przeboleć, że moje pierwsze w 12-letnim życiu długie spodnie miały być dokładnie dzisiaj odebrane od krawca.
Nie bacząc na nic, wypadłem z wagonu prosto w żegnający nas tłum i pognałem do miasta po te spodnie. I minąłem się z krawcem, który wiedząc, co się z nami stało, przyniósł mi spodnie na dworzec. Zdobyłem
za to dwa bochenki chleba. Cudem chyba uniknąłem poważniejszych represji, choć dostała mi się porządna reprymenda od mamy”.
Sapnęła doczepiona lokomotywa, transport zesłańców ruszył na Wschód. Tłum na dworcu jak na komendę zaintonował Jeszcze Polska nie zginęła. Czapki z głów, zwilgotniały oczy... W wagonach na pół płacząc
rozpoczynali Pod Twoja obronę.
Wagon nr 38
Reklama
Za oknem powoli zmieniający się krajobraz w promieniach wczesnowiosennego słońca, w sercach strach, walczący o lepsze z nadzieją. Bo kto traci nadzieję, nie ma tam szans przeżycia.
Czasami zatrzymywali się na większych stacjach, wtedy z kotłów serwowano im ciecz, która nie miała nic wspólnego z zupą. Mało kto zmuszał się do zjedzenia paru łyżek tej strawy, znacznie lepszy był
„kipiatok”, czyli po prostu wrzątek, a do tego, suszone wcześniej w domu, kromki chleba - wielu Polaków już od tygodni spodziewało się zesłania. Może ze dwa razy w ciągu trzytygodniowej
podróży dostali chleb. Pociąg mijał Ural, Kursk, Pietropawłowsk, w końcu dojechał do stacji Kokczetaw. Północny Kazachstan. Z przepiękną łuną zachodzącego słońca w tle. Zapakowali ich na samochody, na
furmanki.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Łobanowo
Nocą dotarli do Łobanowa. „Tutaj będziecie mieszkać, nie wolno oddalać się do sąsiednich wiosek...”.
Była to duża, biedna wieś, zamieszkała przez 2 tys. osób, głównie Rosjan, założona w I połowie XIX w. przez zesłańców rosyjskich. Okolica Łobanowa charakteryzowała się typowym dla północnego Kazachstanu
klimatem: krótką, błyskawicznie rozkwitającą wiosną, upalnym latem, krótką jesienią i długą zimą, która dawała się we znaki nie tylko wskutek siarczystego mrozu, ale potężnych, długotrwałych zamieci.
We wsi były dwa mizerne sklepy, w których i tak najmniejszy drobiazg dostawało się po odstaniu w długiej kolejce. Jeden felczer na całą okolicę nie dysponował prawie żadnymi lekami. Maleńka poczta. Za
to ani prądu, ani względnie normalnych warunków do życia. Rodzina Dzikowskich przebywała na zesłaniu w Łobanowie do wiosny 1946 r.
Sześć długich lat
Józef Dzikowski: „Człowiek do wszystkiego może się przyzwyczaić, nawet do tego, że jak złapie malarię (mnie się to przytrafiło), to musi wyzdrowieć sam z siebie, bo lekarstw, w tym chininy, oczywiście
nie było. Mama była dzielna, radziła sobie, jak umiała: dziergała dla Rosjan na szydełku, na drutach, wymieniała to swoje rękodzieło na ubożuchną strawę. Zamiast mydła stosowało się ług, do rozpałki,
jak w średniowieczu, krzesiwo”.
Ich chata, podobnie jak inne, wybudowana była z tzw. samanu - brykietów z gliny i sieczki. Nie było podłogi tylko rozrzucona słoma. Dwa malutkie okienka, skąpe prycze, jakaś lampa naftowa -
wkrótce zastąpiona tańszym kagankiem - zrobionym z ziemniaka i łoju, dopełniały „wystroju” żałośnie ubogiego wnętrza. Tę izbę Dzikowscy dzielili z rodziną Śliżewskich.
Wybuch wojny z Niemcami (22 czerwca 1941 r.) choć spowodował mobilizację i wielki zamęt wśród miejscowych Rosjan, budził Polaków z odrętwienia - bo może coś się zmieni? Zmieniło się o tyle,
że nastały lata absolutnego głodu, głodu aż do wielkiego bólu.
Józef Dzikowski: „Naszym żywicielem był las. Zbieraliśmy grzyby, zioła, owoce zwane jagodami, choć był to raczej rodzaj dzikiej truskawki. Przysmakiem były jajka ptasie - nie wybrzydzaliśmy,
mogły być wronie i każde inne. Jedliśmy szczaw, kłącza tataraku i różne rośliny, o których było wiadomo, że nie są trujące. Atrakcją były placuszki z wody i mąki, upieczone w popiele ogniska, wszyscy
Sybiracy znają ten smak. Szkopuł był taki, że mąka była bardzo trudno osiągalna i w bardzo małych ilościach. Ukradkiem zbieraliśmy kłosy na polach kołchozowych, a w tzw. pokopkach, resztki nie wykopanych
ziemniaków. Było nam trochę lżej, gdy dostaliśmy pracę, ale stało się to już po powrocie taty”.
Edward Dzikowski zjawił się u nich któregoś dnia 1941 r., tuż po amnestii Sikorski-Majski. Przebył obóz i więzienie w Marieńsku, więzienia w Pińsku, Mińsku, Moskwie, Świerdłowsku, Nowosybirsku.
Niegdyś postawny, elegancki mężczyzna, stanął w progu ich chaty niczym dziad - zarośnięty, w szmatach, z kijkiem i tobołkiem na kijku. Ale to był ojciec i wszystko potoczyło się już łatwiej i lepiej.
Dzikowskiego szybko wybrali mężem zaufania dla najbliższej okolicy. Podjął też pracę przy wiązaniu długiego 800-metrowego niewodu. Nauczył się sam wiązać sieć i nauczył też tego syna. 14-letni Józef
najpierw pracował przy zwózce i rąbaniu drzewa, potem dołączył do ojca. Za pracę dostawali w miarę regularnie trochę ryb, które smażone na rybim tłuszczu stanowiły nieoceniony rarytas i przysmak.
Józef Dzikowski: „Któregoś dnia wróciłem z tą rybą do wioski, a tu brat, smutny i zaniedbany, przywitał mnie sam, mama i Wanda zachorowały na tyfus. Biedny Hubert zbierał jagody i rozgniatał
je w odrobinie mleka, żeby miały w ogóle cokolwiek jeść. Wtedy złapaliśmy jeża, zabiliśmy go i wrzucili do ogniska, obrali z kolców i ugotowali zupę. Była bardzo tłusta, wzmocniła mamę i siostrę. Myśmy
sobie w ogóle nieźle radzili. Umiałem polować, prawie wszystko naprawić, zrobić grzebień z rogu, spinki, agrafki, kaganek. Dzień wypełniony takim bytowaniem regulował wschód i zachód słońca”.
Nie bez powodu Edward Dzikowski był darzony zaufaniem i szacunkiem ze strony zesłańców. Jedną z jego inicjatyw było gromadzenie wokół siebie polskiej młodzieży. Uczył ją, oczywiście bez podręczników,
historii, geografii, języka polskiego, a po lekcjach, ze zdumiewającą precyzją, odtwarzał z pamięci Trylogię. Jak oni, młodzi to wszystko wtedy chłonęli, ile skorzystali z tych tajemnych lekcji i recytacji!
Dzikowski zorganizował także chór, ucząc młodzież pieśni religijnych i patriotycznych. Sam grał na przywiezionej aż tutaj przez córkę cytrze. Ta cytra, to było jego oczko w głowie, lekcje pobierał u wielkich
mistrzów w Wiedniu.
I tak krzepieni Sienkiewiczem, wiarą i nadzieją, że kiedyś przecież to się skończy, a przeżyć muszą, przetrwali tę szkołę życia i jedyną w swoim rodzaju lekcję patriotyzmu.
26 marca 1946 r. opuścili Łobanowo, aby po ponad miesięcznym oczekiwaniu wyruszyć na Zachód. Do Polski dotarli 9 kwietnia 1946 r.
* * *
Józef Dzikowski w 1989 r. reaktywował Wojewódzki Oddział Związku Sybiraków w Kielcach. Urząd prezesa piastuje czwartą kadencję. Poprzez kontakt ze szkołami, instytucjami kultury, publikacje, wystawy,
upamiętnianie za pomocą obelisków i tablic tragedii zsyłek, Sybiracy wciąż dają świadectwo nieodległej, nadal jeszcze nie do końca odkrytej historii.
Józef Dzikowski: „Szkoda, że głębszej wiedzy historycznej zabrakło urzędnikom kieleckim, odmawiając nam przed kilku laty postawienia pomnika Ofiar Sybiru w bliskości pomnika Katyńskiego na cmentarzu
wojennym. Szkoda, że radni Urzędu Miasta wprawdzie przychylili się do naszego wniosku o nadanie jednej z ulic w Kielcach imienia Sybiraków lub Ofiar Sybiru, lecz nadali tę nazwę polnej drodze prowadzącej
do wyrobiska kopalni piasku - między Domaszowicami a Mójczą. Stoją przy niej trzy domy. Jako zainteresowani dowiedzieliśmy się o niej przypadkowo. Przykro nam, Sybirakom, że na tyle zasłużyły Ofiary
Sybiru w sumieniach urzędników kieleckich. Przepraszam za te słowa goryczy...”.