Ta nominacja nie była zaskoczeniem. Od dawna już w kuluarach mówiło się, że po odchodzącym na emeryturę bp. Romaniuku rządy przejmie bp Głódź. Kiedy 26 sierpnia został mianowany arcybiskupem - było
to niemal pewne.
- To właściwy człowiek na właściwym miejscu - mówią ci, którzy Biskupa znają. Zarówno księża, jak i politycy. Po pierwsze, z uwagi na rangę diecezji, którą otrzymał. Po drugie, z racji
na jej położenie. Także bliskość Ossowa i Radzymina, a więc miejsc związanych z historią, która jest tak bliska sercu nowego Ordynariusza. Wreszcie, diecezja leży w samym centrum życia zarówno kościelnego,
jak i politycznego. A przecież Arcybiskup słynie z tego, że umie współpracować z władzami. Udowodnił to będąc na stanowisku, które de facto jest polityczne. To on przez wiele lat reprezentował Kościół
wobec władz państwowych. Zdobył sobie autorytet w wojsku i stworzył struktury Ordynariatu Polowego. Zna też dobrze samą Warszawę, jej realia i środowisko. Z pewnością ułatwi mu to kierowanie diecezją
i podejmowanie nowych inicjatyw, których z pewnością nie braknie.
Teraz ciśnie się tylko na usta pytanie, czy zdoła przystosować się do nowych warunków i stanie się pasterzem, który pochyla się nad problemami zwykłych praskich parafian. I księży. Bo to przede wszystkim
dla nich ma być ojcem, pomocnikiem i przyjacielem.
Do biskupa przez biuro przepustek
Reklama
Przez ostatnie 13 lat był w Polsce jedynym biskupem, do którego można się było dostać dzięki przepustce, jaką wręczali żołnierze w tzw. domu bez kantów, gdzie w minionym okresie mieściła się siedziba
Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego. Obecnie znajduje się tu Kuria Polowa WP. Abp Głódź zjawiał się w niej zaraz po ósmej. Pewnym krokiem wchodził na pierwsze piętro, prosto do swego gabinetu.
Przyjmował tam interesantów, których wcześniej umówił jego sekretarz. Potem zajmował się pracą. Dość specyficzną, bo specyficzna była diecezja, którą zarządzał.
Od lat pracował na swą opinię. Jak twierdzą pracownicy kurii, ich szef jest wymagający. Chwilami bywa surowy. Ale umie docenić czyjąś pracę. Nie lekceważy ludzi. Potrafi wprowadzić przyjazną, niemal
rodzinną atmosferę. Zawsze chętnie zgadza się, gdy jakiś oficer, podoficer czy pracownik prosi go, by ochrzcił mu dziecko czy pobłogosławił ślub. Uroczyście obchodzi też ze wszystkimi imieniny swoich
podwładnych. Organizuje spotkania opłatkowe czy wielkanocne „jajeczko”. - „Swój człowiek” - mówią o nim. Albo inaczej: „nasz biskup”.
Podobna atmosfera panuje w jego rezydencji przy Długiej. Gdy przychodzi na ugotowany przez żołnierzy obiad, zachowuje się jak domownik, a nie przełożony. - Jest po prostu jednym z nas -
przyznaje ks. płk Krzysztof Wylężek, proboszcz Katedry Polowej w Warszawie.
Ordynariat Polowy abp Głódź od podstaw utworzył sam. Zaraz potem, jak w 1991 r. Papież mianował go biskupem polowym Wojska Polskiego. Udowodnił wtedy, że jest energiczny i skuteczny w działaniu.
- Z właściwą sobie werwą zabrał się do pracy, od zera zaczął tworzyć struktury diecezji i świetnie sobie poradził - mówi ks. Józef Kloch, rzecznik Episkopatu.
Miał w sobie dużo samozaparcia. Diecezja, którą otrzymał nie miała bowiem ani jednego księdza. Musiał zacząć od próśb skierowanych do innych biskupów, by wydelegowali mu swoich kapłanów, najlepiej
młodych i zdrowych, którzy będą kapelanami wojskowymi. Udało się zebrać zaledwie czterdziestu. Biskup nie dziwił się wtedy, że księża nie palili się do tej pracy. Rozumiał, że przez pół wieku nie istniało
przecież w Polsce duszpasterstwo wojskowe. Trzeba było zmienić mentalność społeczną. - Ale za to dzisiaj mamy już 70 parafii i 190 księży oficerów w mundurach wojskowych - szczyci się Arcybiskup.
- Utworzenie Ordynariatu Polowego to był bez wątpienia powrót do normalności - mówi Bronisław Komorowski, ówczesny minister obrony narodowej. - Żołnierze nie musieli się już bać
czy wstydzić swojej przynależności do Kościoła. Sam Biskup zaś bardzo szybko zyskał swoją własną pozycję wśród wojskowych.
Podobną opinię wyraża ks. prof. Stanisław Strzelecki, który uczestniczył w inauguracji duszpasterstwa wojskowego w Białymstoku, w październiku 1991 r. Pamięta, że Biskup odprawił wtedy Mszę i
wygłosił kazanie. Żołnierze słuchali go z naturalną powagą i skupieniem. - Na odchodne zaś wartownik nie salutował, ale powiedział: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Towarzystwo
wojskowe i kapłańskie przemieszało się. Ludzie z tak odmiennych środowisk znaleźli wspólny język. I chociaż pozornie nic się wtedy nie działo, rozumiałem, że ta uroczystość była zapowiedzią czegoś nowego
- mówi ks. Strzelecki.
Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. A to sprawia, że Arcybiskup ma dzisiaj powody do zadowolenia.
Diecezja wojskowa jest nietypowa, bo personalna. Parafie garnizonowe są rozmieszczone w całej Polsce. Mimo to Biskup odwiedził wszystkie: od Rzeszowa po Świnoujście. Potrafił przejechać 100 tys. kilometrów
rocznie. Zaglądał wtedy również do żołnierzy w koszarach i w jednostkach wojskowych. Błogosławi krzyże i sale żołnierskie. - Ma też zwyczaj rozdawania obrazków z Matką Bożą Miłosierdzia, będących
kopią cudownego obrazu z Ostrej Bramy - mówi ks. mjr Bogdan Radziszewski, sekretarz Arcybiskupa.
Abp Głódź słynie również z tego, że osobiście angażował się w powstanie niektórych parafii. - Wspierał moralnie i finansowo budowę kościoła w Zegrzu. Pomagał znaleźć teren pod budowę, a potem
interesował się, jak postępują prace. Potrafił nawet zadzwonić gdzieś z drogi i oznajmić, że właśnie ma pół godziny wolnego i do nas jedzie - opowiada ks. ppłk Zenon Surma, proboszcz parafii garnizonowej
w Zegrzu k. Warszawy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Siedem kilometrów do Boga
Reklama
Po prostu Sławek - tak o abp. Sławoju Leszku Głódziu mówią koledzy i najbliższa rodzina. Należy do pokolenia ’45. Przyszedł na świat, gdy kończyła się II wojna światowa. Pochodzi z Bobrówki,
pięknie położonej wsi na Białostocczyźnie, niedaleko Korycina. Z rodzicami i siedmiorgiem rodzeństwa spędził tu całe dzieciństwo. Że zostanie duchownym - mówił od dziecka. Apolonia Sosnowska, o
11 lat starsza siostra wspomina: - Kiedy pytaliśmy: Sławek, kim będziesz, gdy dorośniesz, odpowiadał bez wahania: „Księdzem!”.
Jako uczeń 7 klasy szkoły podstawowej postanowił, że wstąpi do zakonu. Ale ojciec oznajmił synowi, że najpierw musi skończyć szkołę, zdać maturę, a później podejmie ostateczną decyzję. Tak czy inaczej,
prognozy były dobre.
Był ministrantem. Pieszo chodził do oddalonego o siedem kilometrów kościoła w Brzozowej, by służyć do Mszy. Jedynie zimą ojciec czasami zawoził go saniami. Lubił swoją parafię, także z uwagi na prefekta,
ks. Jana Jankowskiego. Była to postać niezwykła. Lekcje religii stanowiły jednocześnie wykład narodowej historii. Katecheta wyświetlał uczniom slajdy, puszczał z płyt Halkę Moniuszki czy Straszny Dwór.
Czytał z nimi książki. Kiedyś w niedzielę zabrał Sławka na motor i jeździł z nim po wsi. A chłopak krzyczał wtedy co sił: „Dzisiaj potop o szesnastej, dzisiaj potop o szesnastej!”. Potem okazało
się, że prefekt o szesnastej miał czytać młodzieży Potop - opowiada ks. Eugeniusz Bida, dziś proboszcz parafii w Turosinie.
Innym razem ks. Jankowski zabrał Sławka Głódzia do sąsiedniej miejscowości. - Braliśmy udział w tzw. wieczornicy, uczyliśmy się pieśni, np. Czerwone maki na Monte Cassino. A potem Sławek nocował
u nas w domu - opowiada ks. prof. Stanisław Hołodok, kolega Arcybiskupa, dziś profesor seminarium w Białymstoku.
Abp Głódź do dziś ma ogromny sentyment do stron rodzinnych. Nie odcina się od korzeni. Wręcz przeciwnie, mocno je akcentuje. Wieś polską kocha. I ją rozumie. Wiele też czytał o jej realiach. Księża
wspominają, że nieraz widzieli, jak nosił przy sobie Pamiętniki Witosa, do których w wolnych chwilach zaglądał. Sąsiedzi zaś opowiadają, że podczas jednego z ostatnich pobytów w Bobrówce Arcybiskup jeździł
traktorem. Kiedyś wypatrzyli, że także konno. Albo że karmił zwierzęta: kury, kaczki czy konie.
- Kiedy Sławek do nas przyjeżdżał, pierwsze kroki zawsze kierował do mamusi - opowiada siostra. Przyznaje, że jej brat w dużej mierze matce zawdzięcza swe powołanie. Uczyła go znaku krzyża
i pacierza. Rano śpiewała w domu Godzinki, wspólnie z całą rodziną odmawiała Różaniec. Klękała też z dziećmi do wieczornej modlitwy.
Dzisiaj wizytę w Bobrówce Arcybiskup rozpoczyna od zapalenia zniczy na grobie matki. Gdy rok temu zmarła, odczuł to bardzo boleśnie. Swoje przeżycia upamiętnił w wydanej przez siebie książeczce: I
rocznica śmierci. Śp. Leokadia Głódź (1910-2003). „Wspominam i ja swoją Mamę. Noszę w sercu obraz Jej odchodzenia do Pana, pełen chrześcijańskiej godności z modlitwą na ustach, różańcem w ręku,
z którym nigdy się nie rozstawała” - napisał we wstępie abp Głódź. Zamieścił tam zdjęcia Mamy, a także fotografie z pogrzebu: z nuncjuszem, biskupami i przedstawicielami władz państwowych
i żołnierzy niosących sztandary i wieńce.
Dzięki Arcybiskupowi w Bobrówce powstał teraz kościół. Sam pracował nawet przy jego budowie. Zresztą cała wieś była w nią zaangażowana. Ekipa budowlana do dziś wspomina wielką gościnność i serdeczność
mieszkańców. Robotnicy bowiem codziennie jedli posiłki w innym domu.
Teraz, odkąd jest tutaj kościół, abp Głódź w niedzielę odprawia czasami Mszę św. - Po niej ludzie do niego podchodzą, chcą porozmawiać, wszystkich zna tu bowiem od dziecka - wspomina ks.
Stanisław Kulesza, wieloletni proboszcz.
Uczeń w areszcie
Reklama
Gdy młody Sławek wstępował w mury szkoły średniej, nie przypuszczał, że tuż przed maturą zostanie aresztowany. Na 1 maja 1964 r. porozwieszał bowiem plakaty przedstawiające orła na tle sierpa i młota.
Przy czym sierp podcinał koronę orła. Na dole zaś widniał napis: „Orle, w tym twoja zguba!”. Za to właśnie niepokorny uczeń LO w Sokółce trafił do więzienia. Niedługo po wyjściu stamtąd wstąpił
do seminarium duchownego w Białymstoku, jeszcze w 1964 r. Wtedy dopiero mógł zdać maturę, już eksternistycznie.
Właściwie był w seminarium archidiecezji wileńskiej, z siedzibą w Białymstoku. Jak wszyscy klerycy, pamięta tamte trudne czasy. Władze komunistyczne nie chciały się zgodzić na budowę uczelni. Pomieszczenia
użyczyły więc alumnom siostry pasterzanki, u których klerycy mieszkali (na poddaszu), wykłady zaś odbywały się w oddzielnym gmachu, przy kościele św. Wojciecha.
Liturgia była jeszcze w starym, przedsoborowym rycie, a większość modlitw kleryk Głódź odmawiał po łacinie. Miał też okazję zetknąć się ze sławnym ks. Sopoćką, który był spowiednikiem św. Faustyny.
Nie żyją już koledzy z roku Sławoja Leszka Głódzia (było ich dwóch). Ale pamiętają go ci, którzy studiowali na wyższych latach. Wyróżniał się, przyznają, inteligencją i talentem. Podobnego zdania
jest kadra seminaryjna. - Należał do tej młodzieży kleryckiej, z którą chciało się pracować - ocenia ks. prof. Stanisław Strzelecki, ówczesny ojciec duchowny.
W 1965 r. Głódź - i ośmiu innych kleryków - otrzymał wezwanie do wojska. 17 października odbyło się uroczyste pożegnanie. - A zaraz po nim poszliśmy jeszcze do kina na Popioły
- wspomina ks. Strzelecki.
Kleryk Sławek trafił do jednostki w Kołobrzegu, a potem w Szczecinie - Podjuchach. Gdy po dwóch latach wrócił do seminarium, sporo opowiadał kolegom o służbie wojskowej. Do dziś pamiętają, że
w wojsku zetknął się z żołnierzami Armii Czerwonej i wygrał konkurs na najlepsze kawały. W nagrodę otrzymał radio, które przywiózł do seminarium.
Potem został seniorem roku. - Już wtedy umiał wprowadzić wojskowy dryl, na przykład przy pastowaniu podłogi - śmieją się dawni alumni. Bardzo dobrze grał też w tenisa stołowego i w siatkówkę
- wspomina ks. prof. Strzelecki.
Znawca kuchni włoskiej
Reklama
Święcenia kapłańskie przyjął w roku 1970 z rąk bp. Henryka Gulbinowicza. A potem, jak każdy neoprezbiter, został wikarym.
- Parafianie wspominali go z wielkim sentymentem, mówili, że był otwarty na ludzi, szczególnie na młodzież. Także energiczny, operatywny - wspomina ks. Wojciech Łazewski, obecny rektor
seminarium, który pracował w parafii Szudziałowo bezpośrednio po ks. Głódziu. Pamięta, że parafia była rozległa, na jej terenie istniało 5 kościołów prawosławnych, a pośrodku była Puszcza Knyszyńska.
Z jednego końca na drugi trzeba było przejść nawet 25 km. Ks. Głódź natomiast jeździł wtedy dżipem - opowiada ks. Łazewski.
Że jest energiczny i kontaktowy - potwierdzają też księża, którzy studiowali z nim na KUL-u. Nie przypadkowo został tam wybrany seniorem konwiktu, domu dla księży studentów.
Tak było także w Paryżu, gdzie w latach 1972-74 studiował prawo. I w Rzymie, gdzie spędził sporą część swego życia: z racji studiów i późniejszej pracy w Watykanie. To tutaj, w Wiecznym Mieście wyszlifował
swój włoski, który zna biegle obok francuskiego i rosyjskiego.
Towarzyszył też dostojnikom watykańskim podczas ich wizyt w Polsce. I - co ciekawe - dał się tam poznać jako doskonały znawca kuchni włoskiej. Gdy zapraszał do siebie znajomych, to zawsze
na przyrządzane przez siebie potrawy. Chociaż sam preferuje polski bigos i wojskową grochówkę.
Był w Watykanie osobą ważną, ale nie wywyższał się. Utrzymywał kontakty z polskimi kapłanami. Kiedyś poszedł w odwiedziny do jednego księży, który mieszkał u sióstr. Zagadali i okazało się, że ks.
Głódź nie może wyjść, bo siostry zamknęły bramę. Przenocował więc u kolegi, a rano pierwszy zjawił się w zakonnej kaplicy. Dużo było śmiechu, gdy weszły siostry i podziwiały, że ks. Głódź tak wcześnie
wstał i pierwszy przyszedł na Mszę. Ale nie dał poznać po sobie, że coś jest nie tak.
Gościnność szła w parze z uczynnością. Ks. Łazewski, który również studiował w Rzymie wspomina, że ks. Głódź pomógł mu zakotwiczyć się na uczelni i wprowadził go w tajniki Rzymu, doradzał, gdzie najlepiej
nauczyć się obcego języka, gdzie jest najlepsza biblioteka. Wszystko to wiedział, był już bowiem doświadczonym studentem, obronił tam zresztą doktorat z prawa wschodniego.
Podczas pobytu w Rzymie ks. Głódź zasłynął z jeszcze jednej rzeczy: zaopiekował się polską emigracją. - Zorganizował duszpasterstwo, co niedziela jeździł odprawiać Polakom Msze św., błogosławił
śluby, udzielał Pierwszej Komunii dzieciom - opowiada ks. prof. Hołodok.
Nie zapominał też o kolegach seminaryjnych. Jeździł z nimi nawet czasem na wakacje. Wielu do dziś wspomina pobyt nad Serwami, gdzie wspólnie odpoczywali nad brzegiem jeziora, prowadzili długie dyskusje
przy pieczonym węgorzu, czasem pływali na łódkach. Jeden z księży do dziś wspomina, jak wypadł z łódki do wody. A ks. Głódź szybko zrobił mu wtedy zdjęcie. Potem zresztą mu je podarował w prezencie.
„Muszę być wszędzie tam, gdzie są żołnierze”
Reklama
Nie zaskoczył kolegów, gdy został biskupem. Przepowiedział mu to zresztą poniekąd ks. Jan Jankowski. Otóż, Sławek, nie będąc jeszcze nawet księdzem, brał kiedyś udział w uroczystej Mszy, podczas której
kapłan podchodził do każdego z osobna i błogosławił, kropiąc wodą święconą. Gdy wszystkich już poświęcił, podbiegł jeszcze do niego Sławek. A ksiądz, który stał w drzwiach głównych kościoła, podał mu
wtedy kropidło, by się przeżegnał. - Tak to się wita biskupa! - powiedział po chwili.
Był pierwszym biskupem polowym, który odwiedził swoich żołnierzy w Iraku. Był wrzesień 2003 r.
- Bardzo martwiła się wtedy o niego mama. Zapytała go nawet z nadzieją, że zrezygnuje z wyjazdu: Sławek, czy ty musisz tam jechać? A on odpowiedział stanowczo: „Muszę być wszędzie tam,
gdzie są żołnierze”.
Spotkał się wtedy również z żołnierzami amerykańskimi, błogosławił samochody żołnierzy filipińskich, odwiedził fabrykę, w której produkowane były kałasznikowy.
Nie uczestniczy przez to, jak sam twierdzi, w żadnych decyzjach politycznych czy militarnych. - Towarzyszymy człowiekowi, a nie decyzjom polityków. Naszym obowiązkiem jest po prostu być przy
żołnierzach - tłumaczy. Dlatego wysyła kapelanów na misje pokojowe. Ale ich nie przymusza. Wyjeżdżają na ochotnika. Do tej pory już czterdziestu polskich kapelanów pełniło swoją posługę w misjach
pokojowych.
Analiza jego poczynań pokazuje, że Arcybiskup lubi zaskakiwać. W grudniu 2003 r., tuż przed Świętami niespodziewanie złożył wizytę polskim żołnierzom w Camp Babilon. Zorganizował im spotkanie
opłatkowe. Odwiedzał też żołnierzy na misjach pokojowych w Afganistanie, Kosowie, Bośni i Hercegowinie, Libanie oraz na Wzgórzach Golan. Był także w Krainie, tuż po zakończeniu działań wojennych w b.
Jugosławii. Misję w Iraku uznał za najcięższą.
„Nie oglądajmy się na nogę prawą czy nogę lewą”
Stanowisko biskupa polowego bez wątpienia należy do politycznych. Jest to bowiem miejsce, w którym nie da się ominąć polityki. Choćby dlatego, że nieuniknione są spotkania z różnymi dostojnikami. Zwyczajem
stało się na przykład, że wysocy dowódcy wojsk państw NATO nawiedzają katedrę polową podczas swojego pobytu w Polsce (np. gen. Joseph Ralston, naczelny dowódca NATO w Europie czy dowódca wojsk lądowych
Bundeswehry, gen. broni Gert Gudera). To abp Głódź ich wtedy przyjmował. Opowiadał historię świątyni i dzieje duszpasterstwa wojskowego.
To on wygłaszał kazania radiowe z okazji wielkich narodowych świąt (zawsze jest do nich solidnie przygotowany, tekst ma na piśmie). Odwoływał się w nich do aktualnej sytuacji politycznej. 11 listopada
2003 r. mówił, że pokolenia nowego wieku muszą wiedzieć, skąd przychodzą i co dziedziczą. - Powinny czerpać z tego, co w dziedzictwie Europy jest najważniejsze, a przecież Europa kształtowała
się w cieniu Chrystusowego krzyża - przekonywał.
Przed referendum europejskim w maju 2003 r. przypominał, że głosowanie jest naszą powinnością. - Nie oglądajmy się na nogę prawą czy nogę lewą, czy inną protezę. Nie stańmy się uciążliwą
protezą społeczną, która hamuje, nie nadąża, pozwala się wyminąć innym.
Okazją do powiedzenia ważnych słów narodowi było kazanie wygłoszone na Mszy pogrzebowej płk. Kuklińskiego w czerwcu br., kiedy Arcybiskup mówił, jak rozwikłać konflikt między wiernością a moralnością.
- Takiego konfliktu w ogóle nie powinno być w normalnym państwie. Przysięga, którą składał w 1947 r. płk Kukliński mówiła o Bogu i Ojczyźnie, natomiast przez 36 lat Boga zastępowało przymierze
z Armią Radziecką.
Na pogrzebie Waldemara Milewicza zaś abp Głódź przypominał, że odwaga powinna być przymiotem dziennikarskiego powołania. - Dziennikarstwo nie jest zaspokajaniem ciekawości, jest służbą wobec
prawdy i wobec zdarzeń.
Wreszcie, z jego inicjatywy powołano krajowego duszpasterza honorowych dawców krwi, którym jest ks. ppłk. Zenon Surma. Abp Głódź od siedmiu lat sam przewodniczy corocznym pielgrzymkom krwiodawców
na Jasną Górę. W czasie pełnienia służby wojskowej sam zresztą oddawał honorowo krew.
Dzięki Biskupowi żołnierze wyszli też na trasę pielgrzymki na Jasną Górę. Dołączyli się również do Drogi Krzyżowej, która w Wielki Piątek idzie warszawską Starówką. Jego dziełem jest też powołanie
Caritas Ordynariatu Polowego. - Był to strzał w dziesiątkę. Ze względu na swoją specyficzną strukturę Caritas Ordynariatu umożliwiła wspólne wysłanie pomocy do wielu krajów, np. do Iraku -
mówi ks. Wojciech Łazewski, wieloletni dyrektor Caritas Polska.
Ingres
Sławoj Leszek Głodź należy do grona hierarchów, którzy mają silną pozycję w Episkopacie. - Gdy został arcybiskupem, a potem ordynariuszem warszawsko-praskim, z pewnością wzrosła ona jeszcze bardziej
- mówi ks. Kloch. Inni biskupi liczą się z jego zdaniem. Tym bardziej, że jest członkiem Rady Stałej Episkopatu, stoi na czele Rady ds. Środków Społecznego Przekazu, jest konsultorem Kongregacji
ds. Kościołów Wschodnich.
W sobotę 2 października formalnie obejmie swoją nową diecezję. Przedtem będzie musiał się przeprowadzić. Do tej pory bowiem mieszkał w świeżo wyremontowanej rezydencji przy Katedrze Polowej, nieopodal
pomnika Powstania Warszawskiego. W katedrze tej zamierza zostawić wszystkie swe odznaczenia. Ofiaruje je Matce Bożej Hetmance Żołnierza Polskiego. Sam natomiast przeniesie się do mieszkania przy Katedrze
Praskiej. W niej właśnie odbędzie się uroczysty ingres.
Jakie ma plany w odniesieniu do nowej diecezji? - Posługa biskupia jest wszędzie podobna - mówi - dotyczy tylko innego środowiska.
Czy przeniesie tu militarny dryl?
- Myślę, że jakieś jego formy będą dostrzegalne w mojej posłudze. Tak już zostałem uformowany.
- A my będziemy teraz spać spokojnie - podkreśla z zadowoleniem Apolonia Sosnowska, siostra Arcybiskupa. Rodzina bowiem nie będzie musiała martwić się o niego tak bardzo, jak poprzednio,
gdy wyjeżdżał na misje pokojowe do niebezpiecznych regionów świata.
Na koniec Apolonia Sosnowska dodaje:
- Teraz będę się modlić tylko o to, by Sławek był dobrym księdzem.