O pierwszej kobiecie wiem mało, za to często ją widuję. Nosi wiekowy, poprzecierany płaszcz i niemodne od dwudziestu lat buty. Przez cały rok przesiaduje na ławeczce naprzeciw jednego z łomżyńskich wieżowców.
Dopóki nie przegna jej upał albo mróz, wpatruje się w okna na dziewiątym albo dziesiątym piętrze.
Nie odpowiada na pytania. Nie daje się zaprosić na herbatę. Słyszy jednak dobrze, bo przeczącym ruchem głowy zbywa propozycje pomocy. Tę pomoc proponują jej przede wszystkim stare kobiety, mieszkające
w wieżowcu.
Nikt nie ma czasu, żeby ją śledzić, sprawdzić, gdzie znika wieczorem. Dom stoi zaledwie od dziesięciu lat, więc czego tu szuka? Wspomnień z młodości nie znajdzie, bo wtedy nie budowało się takich
domów. Lokatorzy dziewiątego i dziesiątego piętra nie znają kobiety z ławki.
- Na pewno coś jej się myli - mówią bez większego zainteresowania.
* * *
W sąsiednim wieżowcu mieszka równie stara kobieta, która nie może się pogodzić z samotnością tamtej.
Dla niej los był dobry. Przekroczyła już osiemdziesiątkę, dawno owdowiała, a nadal cieszy się życiem. To głównie dzięki córce, zięciowi i wnukom. Traktują ją tak, jak traktowało się starych ludzi
w dawnych latach - z miłością i szacunkiem. Niczego jej nie brakuje, ma nawet za dużo - na przykład aż dwa aparaty słuchowe i trzy pary okularów. Co prawda, śpi w kuchni, ale wnęka jest urządzona
jak pokój. Córka zawsze wieczorem posprząta, uchyli okno, żeby nie było duszno. Zięć też jest dobry. Ostatnio sprowadzał dla niej lekarstwa aż z Szwajcarii. Martwiła się, ile musiał zapłacić, ale on tylko
machnął ręką.
W niedziele i święta prowadzą ją do kościoła, a co dzień po południu na spacer. Jedzenie je tylko gotowane, bo smażone jej szkodzi. Dbają o nią, jakby była nie wiadomo kim, a ona jest tylko matką.
Chętnie podzieliłaby się tym, co ma, z tamtą kobietą z ławki. Szkoda, że ona nie chce rozmawiać i nie wiadomo, co ją gryzie. Nie wiadomo nawet, czy jeszcze żyje, bo ostatnio ławka była pusta.
* * *
Trzeciej kobiety nigdy nie widziałem. Opowiadała mi o niej zaprzyjaźniona lekarka.
- W przychodni była długa kolejka - mówiła. - Przyjęłam już ze dwudziestu pacjentów i czułam się zmęczona. Pomimo to zwróciłam uwagę na pewną staruszkę. Bieda aż na niej piszczała.
Wszystko miała połatane i pocerowane po kilka razy. Od starych tenisówek odchodziła podeszwa, ale z wierzchu były czymś wybielone. Ubrania były czyste i wyprasowane, tylko nici przy łatach miały różne
odcienie, pochodziły z różnych lat. Poczułam wielką sympatię do tej starej kobiety, która koniecznie chciała ukryć ubóstwo. Szczególnie starannie zaczęłam jej tłumaczyć, jak powinna zażywać lekarstwa.
Ona jednak przerwała mi i powiedziała:
- Pani doktor, może szkoda czasu, bo tam czekają jeszcze pacjenci. Ja jestem emerytowanym lekarzem internistą i wiem, jak to trzeba brać...
W pierwszej chwili moja znajoma nie uwierzyła pacjentce. Wiadomo, że lekarze nigdy dużo nie zarabiali, ale żeby doczekać aż takiej biedy? Pracować całe życie i nie móc sobie kupić nowych butów?
Z biegiem czasu zaprzyjaźniły się. Stara kobieta istotnie okazała się emerytowaną lekarką. Przeszła na emeryturę prawie dwadzieścia lat temu. Oszczędności szybko topniały. Pieniądze szły głównie na
pogrzeby - najpierw matki, potem męża, wreszcie jedynego syna, który zmarł na raka.
Ból po stracie najbliższych nigdy nie minął. W rozpamiętywaniu przeszłości nawet nie zauważyła, jak dopadła ją bieda. Emerytury ledwie starczało na opłacenie świadczeń i jedzenie, a trzeba było jeszcze
pomóc synowej, która została z małymi dziećmi.
Stara kobieta wie jedno. Za nic nie pójdzie po pomoc do opieki społecznej. Z głodu w końcu nie umiera, synowa przynosi jej czasem obiady. Inaczej wyobrażała sobie swoją starość, ale co można poradzić?
Dobrze chociaż, że choroby omijają jej głowę. Wszystko pamięta, myśli teraz jaśniej niż kiedyś. O czym? No, o życiu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu