Zacytowane w tytule słowa pochodzące z Księgi Apokalipsy św. Jana najlepiej streszczają sens rozpoczynającego się dziś nowego okresu liturgicznego - Adwentu. Jak możemy przeczytać w Katechizmie
Kościoła Katolickiego, jest to czas radosnego oczekiwania na podwójne przyjście Chrystusa. Po pierwsze - czekamy na Jego przyjście w dniu ostatecznym; przyjście w chwale i mocy, którego celem będzie
ostateczne osądzenie dobra i zła oraz zakończenie doczesnej historii świata. Drugi wątek Adwentu to wspomnienie pierwszego przyjścia Chrystusa przed dwoma tysiącami lat; przyjścia w uniżeniu i ubóstwie
dla naszego zbawienia. Ten okres liturgiczny samoistnie skłania do podjęcia refleksji nad naszym życiem, wiarą, gotowością na spotkanie Pana w dniu ostatecznym. Nie zostawiajmy więc tej sprawy do jutra,
ale już od pierwszego dnia rozpocznijmy rozeznawanie naszych sumień.
Na początek pozwolę sobie przywołać kilka obrazków z naszej codzienności. Obraz pierwszy. Odwiedził mnie mój dawny uczeń; kiedyś katechizowałem go w szkole podstawowej, dziś jest już pełnoletnim młodzieńcem.
Powód wizyty? „Musi się” w najbliższych dniach ożenić, a nie rozpoczął nawet katechezy przedmałżeńskiej. Oczywiście, interesowało go „lewe” zaświadczenie; tak „po dawnej
znajomości”. Pragnąc mnie przekonać powiedział, że przecież „nikomu to do niczego nie jest potrzebne”. Smutne to, ale widać niewiele udało mi się go nauczyć.
Obraz drugi. W jednej ze szkół (pisała o tym niedawno lokalna prasa) istnieje od kilkunastu lat zwyczaj modlitwy na rozpoczęcie zajęć szkolnych. Tymczasem niektórzy rodzice poczuli się tym faktem
oburzeni. Jak to być może, że ich dzieci „muszą” się modlić w szkole? Gdyby to byli uczniowie deklarujący się jako niewierzący, rozumiałbym protest. Ale przecież ci sami rodzice wyrazili chęć,
by ich dzieci uczestniczyły w katechizacji. Czyli - w kościele i na katechezie wolno się modlić, ale poza tymi przypadkami to już jest przymus?
Obraz trzeci. Do kancelarii parafialnej przychodzi człowiek prosząc o wystawienie zaświadczenia, że może być ojcem chrzestnym. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że do kościoła nie chodzi, żyje bez
ślubu kościelnego mimo, że nie istnieją żadne przeszkody do jego zawarcia. Co więcej - tłumaczy się: „A jeśli nam się odechce być razem i się rozejdziemy, to będziemy mieć problem z zawarciem
potem ślubu kościelnego. A poza tym - co księdza obchodzi moje prywatne życie; ja tylko chcę zaświadczenie”.
Smutne to, ale wszystkie przytoczone sytuacje są prawdziwe. Wszyscy wspomniani ludzie uważają się za wierzących, za prawdziwych katolików. „No nie żeby aż być fundamentalistami, ale tak normalnie.”
No więc jeśli takie jest ich pojęcie o „normalnym” katolicyzmie, to nie dziwię się słowom Chrystusa wypowiedzianym w kontekście Jego powtórnego przyjścia „czy Syn Człowieczy znajdzie
wiarę w świecie, gdy przyjdzie?”
Zgoda, może przytoczone przykłady nie mówią o większości nas, jako katolików; może to mniejszość. Przyznajmy jednak szczerze, czy nawet i my sami nie mamy niekiedy takich pokus, by brać religię nie
do końca serio. By jak w reklamach - „z przymrużeniem oka” - mówić o swej wierze dając równocześnie do zrozumienia, że przecież do końca się z tym wszystkim nie zgadzamy.
Rozpocząłem od przywołania słów Księgi Objawienia św. Jana. Do słów tej samej Księgi chcę nawiązać na koniec. „Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny,
chcę cię wyrzucić z mych ust” (Ap 3, 15 b-16). Słowa te nie zostawiają nam żadnej wątpliwości - nie ma wiary „pół na pół”. Albo się w Boga wierzy i na serio przyjmuje Jego naukę,
albo się po prostu nie wierzy. Jeśli mamy sami siebie oszukiwać wystawiając „lewe” zaświadczenia, to co to wszystko ma wspólnego z wiarą, miłością Boga, uczciwością i sprawiedliwością? Zastanówmy
się w tych dniach - jaka jest nasza wiara i czy jej wyznawanie jest rzeczywiście naszą chlubą w Chrystusie Jezusie?
Pomóż w rozwoju naszego portalu