Pochodził z niewielkiej wioski, położonej na krańcach naszej
diecezji. Tempo i rytm życia wyznaczały tu, jak to na wsi, kolejne
pory roku, a o pomyślności i rozwoju decydowały cienkie snopy żyta
wydarte nieurodzajnym płachetkom ziemi. Półsierota wcześnie oddany
na służbę zamożnym krewnym za kromkę ciemnego chleba i miskę cienkiej
ziemniaczanki. Częściej czuł na grzbiecie razy sękatej łapy pryncypała
niż sytość w żołądku. Tak wzrastał: posłusznie, boleśnie i dziko.
Jasne momenty życia to niedzielna Suma w kościele parafialnym, gdzie
nieporadnie powtarzał zasłyszane pacierze i do woli pasł oczy złoconym
splendorem świątyni. Do woli też folgował wiecznemu łaknieniu dopuszczany
na równi do tłustego stołu gospodarza z okazji rzadkich świąt. Smak
wielkanocnej maślanej bułki i wędzonej kiełbasy pamięta do dziś.
Edukację skończył na trzeciej klasie podstawówki, bo
ważniejsze były gęsi, świnie i inny żywy inwentarz, który obrabiał.
Nie zaznał serca i ciepła rodzinnego domu, właściwie od razu był
dorosły. Wybuchła wojna. Młody wówczas chłopak został powołany do
junaków. Uciekł z transportu i przez dwa lata wałęsał się po okolicy,
śpiąc po brogach i przygodnych stodołach, unikając ludzkich oczu.
Przywykł do niewygód i niebezpieczeństwa, stał się zadziorny i agresywny.
Później, już po wyzwoleniu, jako ochotnik milicji obywatelskiej,
nie rozstawał się z bronią, utrwalając władzę ludową. Jej atrybutem
była kabura z pistoletem i wymierzana w różnych akcjach ludowa sprawiedliwość,
dość często stąpająca po krawędzi przemocy. Pierwszy raz w życiu
poczuł się ważny. Jednak długo nie zagrzał tam miejsca, zwolnił się
i wrócił na ojcowiznę. Zdobyty prestiż pozostał. Rozpoczął się nieokiełznany
okres kawalerstwa znaczony głównie szklankami bimbru pitego powszechnie
przy byle okazji. Ot, taki koloryt siermiężnej powojennej rzeczywistości.
Młodość miała swoje prawa, lubił się zabawić, wyszumieć, zaimponować.
Szła za nim fama zawadiaki i duszy towarzystwa. W sąsiedniej wsi
poznał dziewczynę z bogobojnej, zacnej rodziny, osiadłej na niemałym
gospodarstwie. To mogłaby być dobra partia - pomyślał - i ruszył
w konkury. Miał powodzenie, był przystojny, podszyty egzotyką kawalerskich
wyczynów, więc rozkochał ją bez trudu. Wkrótce byli małżeństwem.
Jednak mieszkanie w kilkanaście osób pod dachem rodziców żony nie
należało do najciekawszych chwil ich życia. Tymczasem zaczęły na
świat przychodzić dzieci. Roboty było co niemiara, więc dotychczasowy
hulaka i rozrabiaka harował od świtu do nocy. Nie było lepszej osoby
do wyładowywania swojej agresji jak własna żona, która dla niego
przestała być już piękną, atrakcyjną dziewczyną. Była matką trojga
dzieci, które należało obrobić, więc zalatana, zaniedbana nie miała
czasu na nic. Poza tym on, nadal przystojny i ponętny, zaczął wracać
do kawalerskich czasów. Inne kobiety były mu pociechą w trudnej sytuacji
życiowej. Ich małżeństwo dosięgnął kryzys. Wina? Teściowie. Trzeba
stąd uciekać. Wyprowadzili się więc na peryferie wielkiego miasta.
Przez długie lata miejskie życie było trudne i ubogie,
ale brnęli naprzód rozpędem i siłą młodości, pokonując przeszkody.
Już od dłuższego czasu pracował w fabryce jako robotnik sumienny
i lojalny. Powoli piął się w zakładowej hierarchii. Zdobywał doświadczenie
i uznanie. Był prostolinijny i pomysłowy. Dostrzegli go jako dobry
materiał, którym należało się zająć. Czasy ostrej indoktrynacji komunistycznej,
wymagały licznych zastępów. Efekty pracy najskromniejszego sekretarzyny
oceniano na podstawie ilości skaperowanych do partii członków. Najważniejsza
była ilość. Czerwoną legitymację przyjął jako wyróżnienie. Towarzyszu,
pokładamy w was nadzieję, nie zawiedźcie organizacji. Nie zawiódł.
Nosił pierwszomajowe szturmówki, regularnie płacił składki, dyskutował
na operatywkach. Powoli też nasiąkał ideologią jedynie słuszną dla
dobra ludzi i socjalistycznej ojczyzny. Z opłotków podstawowej organizacji
partyjnej wszedł na wyższy piedestał miejski, później powiatowy.
Zaczął pełnić odpowiedzialne funkcje w aparacie, decydować. Prosty,
bezkrytyczny umysł łatwo było zbałamucić. Wszystkie komunistyczne
doktryny zasłyszane na szkoleniach politycznych czy w uległych mediach
przyjmował jako prawdy oczywiste i ostateczne. Nieustępliwą walkę
Państwa z Kościołem traktował jako konieczną reakcję na zakusy czarnego
kleru, który gmatwa jasną, socjalistyczną rzeczywistość, a szerząc
religijny zabobon ogłupia i zniewala umysły, co zagraża ideologicznej
suwerenności kraju. Boga nie było w jego sercu. Odrzucił wszystko,
co trochę pamiętał z dzieciństwa i to, czego nauczył się we wczesnym
etapie małżeństwa od żony i jej rodziny. A ona? Cierpiała, płakała,
ale mimo to darzyła miłością. Męczennica - powtarzał z ironią. Był
trudny we współżyciu, gwałtowny i porywczy. Wszyscy drżeli, gdy wracał
do domu, ponieważ pewna była awantura właściwie o wszystko. Nikt
nie śmiał nawet oczu podnieść, gdy był rozwścieczony. Zbliżało się
jakieś niesamowicie ważne święto partyjne. Odwiedziny kolegów-towarzyszy.
Wielka biba zakrapiana duża ilością alkoholu, ale co oni pomyślą,
że u nas tyle świętości. "Zdejmiemy ze ścian krzyże i obrazki" -
zaproponował żonie. I to była ta kropla, która przerwała milczenie
całej rodziny. "Za nic w świecie. Choćbyś mnie zabił, tego nie zrobisz!
- krzyczała. Zaskoczenie taką postawą - to jedyne co wówczas czuł.
Sam się nie ważył. Przestraszył się skrzyżowanych drewienek, ściągnął
rękę, zrezygnował. Walka z krzyżem zakończyła się fiaskiem. Jednak
on nadal nie zmienił swojej postawy. Kolejne zebrania partyjnych
kolesiów, popijawy, zamroczenie, powrót do domu, kłótnie, awantury,
sen i... na nowo. Pojawiają się już wnuki, z których wydaje się być
zadowolony, ale gdy jedna z jego córek po raz trzeci zachodzi w ciążę,
bardzo mu się to nie podoba. "Po co tyle dzieci, kto je wykarmi?"
Podszeptuje żonie pomysł o skrobance. Tutaj znowu przegrywa. Przychodzi
na świat kolejny wnuk.
Okazuje się jednak, że wszystko jest do czasu. I dla
twardzieli Bóg ma swoje plany. Coraz gorsze samopoczucie, osłabienie,
mniejsza ochota na imprezy, więcej czasu spędza przed telewizorem,
pojawiają się bóle. Trzeba w końcu pójść do lekarza. Jestem zdrowy,
całe życie byłem. Ale bóle stają się nie do wytrzymania. Mija kolejny
rok. Wreszcie badania, wizyta u najlepszego specjalisty. A diagnoza
brzmi jak wyrok - nowotwór złośliwy żołądka. Cała rodzina zamarła,
chory - żyje w nieświadomości. Kolejne pobyty w szpitalu, powrót
do domu, atak bólu i do szpitala. Coś jest nie tak! Łagodnieje, wypytuje
o wnuki, o ich sukcesy, o to co w domu, bo przez ostatnie tygodnie
nie rozstaje się ze szpitalnym łóżkiem. "Ja już chyba z tego nie
wyjdę" - mówi najbliższym, choć nadal zarzeka się, że nie chce księdza
na swoim pogrzebie. Mijają kolejne dni. Starania rodziny o to, aby
kapelan pojawił się w jego pokoju, skutkują. Nawet rozmawiają ze
sobą. "Wiesz, przychodzi tu czasem ksiądz. Fajny facet. Można z nim
pogadać" - wyznaje pewnego dnia swojej żonie. "To może byś się wyspowiadał,
przecież całe życie tego nie robiłeś". Nieśmiałe podpowiedzi żony
przerywa kolejny, potworny atak bólu. MLeży kilka godzin nieprzytomny,
jednak jest twardy. Bierze już morfinę, ale harda dusza w nim jeszcze
gra. Dwa dni przed śmiercią dostępuje łaski sakramentu spowiedzi
św. i przyjmuje Pana Jezusa do swojego serca. Jednak zapragnął Boga,
a ten przyszedł do niego w śnieżnobiałym, małym opłatku. "Na ten
moment czekałam całe życie" - tylko tyle, a może aż tyle mogła wydusić
z zaciśniętego gardła ta, która autentycznie go kochała.
Pomóż w rozwoju naszego portalu